Watahę tworzą: Agata Włodarczyk, Przemek Bucharowski i Diuna, czyli wilczak czechosłowacki. Ta trójka, prowadzona mottem ”Marzenia zawsze się spełniają, trzeba tylko dużo marzyć”, została nominowana w 2013 roku do nagrody Traveler National Geographic w kategorii Podróż Roku. O tym, jaka była podróż z psem przez Himalaje Garhwalu, a także o tym, co przydarzyło się watasze w kolejnej podróży – tym razem do Mongolii – z Agatą Włodarczyk rozmawiała Iwona Danilewicz.
Zacznijmy naszą rozmowę od ostatniej, wielomiesięcznej podróży do Mongolii, z której wróciliście niedawno. Wyprawa rowerem do Azji to nie lada wyzwanie. Ciekawi mnie jednak, dlaczego za cel podróży obraliście akurat ten kraj?
Agata Włodarczyk: Czujemy się z Przemkiem nomadami, chcieliśmy pojechać więc do kraju nomadów. Jesteśmy też zafascynowani wilkami – przez naszego wilczaka, więc chcieliśmy pojechać do kraju wilków. Jesteśmy również taternikami, więc wybraliśmy góry – Ałtaj Mongolski z czterotysięcznikami. Poza tym, jestem z Suwałk. Zostałam wychowana na zdjęciach Piotrka Malczewskiego i jego opowieściach o Mongolii. Ten kraj zawsze wydawał mi się miejscem bardzo odległym i nieosiągalnym, do którego docierają tylko wybrani. Myślałam zawsze, że Mongolia to piękna, pusta i dzika kraina – a tak do końca nie jest.
Jaka jest zatem współczesna Mongolia?
To kraj, który cały czas się zmienia. W tej chwili to najszybciej rozwijająca się gospodarka na świecie. Te zmiany szczególnie widać w stolicy – w Ułan Bator. W czasie podróży mieliśmy poczucie, że nomadami tak naprawdę jesteśmy tam my, a nie mieszkańcy Mongolii.
Obraz Mongolii jako kraju z jurtami na stepach nie jest już prawdziwy?
Jurt jest wciąż bardzo dużo. Postawienie jurty jest tańsze niż wybudowanie domu. Na czas szkoły rodziny przenoszą się ze stepów na obrzeża miasta, żeby dzieci mogły chodzić na zajęcia i korzystać z różnych udogodnień. Kiedyś jurty transportowane były na wielbłądach, teraz są przewożone na ciężarówkach. Każdy w tym kraju jeździ konno, ale większość stad „zagania się” już motocyklem. Polowanie z orłami stało się atrakcją dla turystów. Mimo to, Mongolia to kraj, który wciąż nie jest rozwinięty turystycznie. Trudno się tam podróżuje, chyba że ma się dużo pieniędzy, wtedy to nie problem. Nie rozczarowaliśmy się przyrodą i krajobrazem, bardziej ludźmi i tym, jak ze względu na obecność psa nas tam traktowano.
Podobno w Indiach z Diuną było wam trudno podróżować. Jak wypada na tym tle Mongolia?
Gdy rozpoczęliśmy podróż z psem po Mongolii, stwierdziliśmy, że w porównaniu z tym, co nas tam spotkało, w Indiach było łatwo. Na pewnym etapie naszej podróży musieliśmy przesiąść się do pociągu. Mieliśmy już rezerwację i 1400 km do pokonania, by z niej skorzystać. Chcieliśmy pojechać autobusem rejsowym, nikt nie chciał nas do niego wp
uścić z psem. W Indiach albo nikt nie robił z tego problemu, albo kupowaliśmy trzeci bilet, a czasem dawaliśmy łapówkę kierowcy. W Mongolii było inaczej. Aby wynająć kilkuosobowego busa, negocjowaliśmy 3 dni. Gdy już udało nam się to zrobić, za przejazd z Khovd do Ułan Bator zapłaciliśmy równowartość ok. 2 tys. zł, były to nasze ostatnie pieniądze.
Często spotykaliśmy się z agresywnymi zachowaniami w stosunku do naszego psa – ludzie gestami przekazywali, że zastrzelą Diunę, krzyczeli na nią i ją denerwowali. W Ułan Bator, gdy staliśmy w korku, obok nas zatrzymał się autobus miejski. Kierowca otworzył okno i zaczął szczekać na Diunę.
Skąd ta agresja? Pies jest czymś nadzwyczajnym w tym kraju?
Przy jurtach są psy, zwykle więcej niż jeden. Biegają wolno i pilnują stad. W miastach żyje wiele bezpańskich psów, które są traktowane bardzo źle. Jeśli już ktoś trzyma psy przy domu, są one uwięzione na bardzo krótkim łańcuchu, karmione resztkami ze stołu, zupełnie nie nadającymi się dla psów. Jeśli jakiś pies wyprowadzany jest na smyczy, to na pewno jest to pies rasowy, podkreślający status społeczny właściciela i jego nowoczesność. W tym kraju nikt też nie podróżuje z psem.
Wasz w dodatku wygląda jak wilk…
Mongołowie wierzą, że Czyngis-chan pochodził od wilka, oni natomiast – w prostej linii od Czyngis-chana, a mimo to do wilków strzelają. W Mongolii organizowane są nawet komercyjne polowania na te zwierzęta. W każdym niemal domu jest wilcza skóra.
A na czym polegały trudności, które napotkaliście w Indiach?
Głównym problemem był upał. W Delhi mieszkaliśmy 2 miesiące, choć mieliśmy zostać tam pół roku. W tym mieście nie da się poruszać z psem, nie mając samochodu. Zwierzęta nie są wpuszczane do metra, do autobusów rzadko. W końcu uciekliśmy stamtąd w Himalaje.
W jaki sposób przygotowywaliście się do pierwszej wyprawy? Podróżowania z psem po Europie nie można porównać do waszych doświadczeń.
W Europie zasady są jasne i proste. Wiadomo, gdzie można, a gdzie nie można wejść z psem. Są zasady podróżowania z czworonogiem pociągami i autobusami, specjalne „psolubne” bary i restauracje. Na terenie Unii Europejskiej wystarczą badania i paszport, by pies przejechał granicę. Poza Unią jest o wiele trudniej. Tak naprawdę każdy kraj ma własne prawo. Wyruszając do Indii, nie planowaliśmy tak długiej podróży przez Himalaje. Jechaliśmy tam na zaproszenie znajomego dziennikarza – Hindusa, który po latach spędzonych we Francji i USA postanowił wrócić do domu i zamierzał w Delhi założyć gazetę o tematyce zbliżonej do National Geographic, Travelera, czy nmp. Mieliśmy mu trochę pomóc…
Założyliśmy wtedy, że wyjeżdżamy na pół roku. Załatwiliśmy wszystkie dokumenty psa – paszport i międzynarodowe świadectwo zdrowia. W Państwowym Instytucie Weterynaryjnym nie powiedziano nam jednak, że gdy wraca się z takich krajów jak Indie, pies musi mieć jeszcze jeden certyfikat – badanie krwi (tzw. miareczkowanie), pokazujące, czy szczepionka przeciwko wściekliźnie działa. Po otrzymaniu wyników trzeba jednak odczekać trzy miesiące. Diuna przeszła to badanie dopiero w Indiach, więc kiedy podjęliśmy decyzję o powrocie, zostaliśmy zmuszeni do pozostania tam jeszcze przez kilka miesięcy. Właśnie wtedy wykluł się pomysł, by wyruszyć w Himalaje. Ta podróż nie była zaplanowana, wcześniej braliśmy pod uwagę jedynie kilkudniowy trekking.
Trudno było?
Trudno, głównie psychicznie. Ta podróż była momentem, gdy spotkaliśmy się sami ze sobą. Po 7 latach w związku nagle byliśmy razem przez 24 godziny na dobę, zależni od siebie nawzajem i odpowiedzialni za psa. Nie mogliśmy uciec w pracę, znajomych. Byliśmy tylko my i góry. Mówi się, że podróże kształcą, i to jest prawda. To było dla mnie najtrudniejsze i najważniejsze doświadczenie z całej podróży.
A po powrocie do domu od razu zdecydowaliście się na kolejny wyjazd…
Braliśmy to pod uwagę. Już będąc w Indiach wymyśliliśmy kolejny kierunek – Mongolię. Po powrocie do Warszawy szukaliśmy pracy – ja ją znalazłam, Przemek nie. Trudno było mi utrzymać nas dwoje. Wtedy podjęliśmy decyzję, by wyruszyć do Mongolii. Ta podróż była już bardzo dobrze przygotowana.
I jeszcze trudniejsza. Przejechaliście rowerami kilka tysięcy kilometrów, dzielnie towarzyszyła wam Diuna. Z jakimi reakcjami ludzi spotykaliście się po drodze?
Przejechaliśmy przez Polskę, Białoruś i Rosję. To był czas, gdy rozpoczął się konflikt na Ukrainie, a my rozważaliśmy przejazd właśnie przez Ukrainę. Zdecydowaliśmy się jednak na Białoruś, gdzie wielu ludzi pytało nas o opinię na temat sytuacji w sąsiednim kraju. W Rosji zaś spotkaliśmy się z ciepłem i otwartością.
Podczas podróży odpowiadaliśmy na ten sam zestaw pytań: skąd?, dokąd?, po co? Gdy mówiliśmy, że naszym celem jest Mongolia, słyszeliśmy w odpowiedzi: ale tam przecież nic nie ma. A o to właśnie nam chodziło. Napotkani ludzie nie rozumieli tego, co robimy, choć reagowali na nas z zainteresowaniem, chętnie nam pomagali.
Najlepsze, co nas spotkało, to rozmowy z ludźmi. Pieszo i rowerem podróżujesz na tyle wolno, że masz czas dla ludzi. W Rosji zatrzymał nas człowiek, który przedstawił się jako rosyjski poeta i zarecytował nam wiersz do kamery. Innym razem nieznajoma dziewczyna zaprosiła nas do siebie. Nie mówiła po angielsku, my zaczynaliśmy dopiero mówić po rosyjsku. Okazało się, że chciała dowiedzieć się czegoś o nas, wydaliśmy się jej interesujący.
Co dała Tobie ta ostatnia podróż?
Dużego kopa w tyłek [śmiech]. Czasami było bardzo ciężko. Przekonaliśmy się z Przemkiem, że na razie nie chcemy wracać z psem do Azji. Dała nam też jeszcze większą bliskość w naszym związku i w związku z psem. Ta rasa wymaga wiele uwagi. To nie jest pies, który może zostać sam w domu. Dzięki temu, że jej nie zostawiamy, że podróżuje z nami, tworzymy prawdziwą rodzinę, wilczą watahę, a wataha zawsze trzyma się razem!
Wyprawa dała mi też spokój… Trudno mi o tym mówić, emocje są wciąż świeże. Nadal to wszystko przetrawiam.
Bardzo dużo daje nam samo podróżowanie, otwieramy się wtedy na ludzi, na siebie nawzajem. Podczas takich wypraw człowiek uczy się luzu, nabywa świadomość, że czasem z czymś po prostu trzeba się pogodzić, przejść do porządku dziennego. Dzięki podróży do Mongolii przekonaliśmy się, że tak naprawdę możemy zrobić wszystko, co chcemy. Sky is the limit.
Czy ideę podróży dla samej podróży udało wam się przekazać dalej – zachęcić do tego rodzinę, znajomych?
Dużym zaskoczeniem było dla nas to, że tak wiele osób czyta naszego bloga (www.3wilki.pl). Wiele z nich wspierało nas finansowo – wpłacając niewielkie kwoty, zamawiali kartki pocztowe, które wysyłaliśmy do nich z różnych miejsc mijanych w czasie podróży. Często czytamy, że to, co robimy jest niesamowite i inspirujące, a dla nas to codzienność – sposób na życie.
Naszym celem jest także pokazanie, że z psem też można podróżować. Staramy się zaszczepić w ludziach przekonanie, że pies to nie rzecz, którą można odstawić na półkę, wyrzucić, to członek rodziny, partner, z którym można biegać, podróżować i robić wiele innych rzeczy. Każda chwila spędzona aktywnie z psem ma swoją wartość – dla człowieka, psa i wspólnej relacji.
Czy wasze przekonania nie napotykają na pewien opór?
Przez ostatnie kilka lat sporo się w Polsce zmieniło. Podejście ludzi jest inne. Jest coraz więcej świadomych właścicieli. Coraz więcej świadomych trenerów uczy ludzi tego, że z psem trzeba być na co dzień. Przewodnicy psów rozumieją, że z czworonogiem warto spędzać czas. Od kilku lat w Polsce rozwijają się też dynamicznie psie sporty – bikejuring, canicross, dogtrekking czy Agility.
Lubicie wyzwania, a te prowadzą do różnych sytuacji. W Himalajach Diuna uratowała wam życie. Czy mogłabyś opowiedzieć o tym zdarzeniu?
Nie potrafimy z Przemkiem wytłumaczyć tego do końca. Zwierzęta podobno potrafią przeczuć zbliżającą się katastrofę. Podejrzewamy, że Diuna wiedziała o tym, co nadchodzi.
Byliśmy wtedy w Himalajach, na lodowcu Bhagirathi. To święte miejsce dla Hindusów, są tam źródła Gangesu. Kiedy schodziliśmy z lodowca, Diuna pociągnęła mnie tak mocno, że złamałam obojczyk. Musieliśmy szybko zejść w poszukiwaniu pomocy lekarskiej. Tego samego dnia nagle zmieniła się pogoda, a dzień później nadszedł przedwczesny monsun. Co roku wszyscy przygotowują się na ten moment, tym razem ta chwila nadeszła miesiąc wcześniej.
Skala katastrofy była tak wielka, że została nazwana himalajskim tsunami. Zginęło 5 tys. ludzi – turystów i mieszkańców wiosek zasypanych przez lawiny błotne. Nas uratował mój wypadek. I choć mógł to być zbieg okoliczności, gdybyśmy zostali w górach kilka godzin dłużej, moglibyśmy już stamtąd nie wrócić.
O ile dobrze pamiętam, wasza wyprawa do Indii miała zostać podsumowana książką.
Tak, książka powstaje. Będzie można jej wypatrywać w księgarniach już na wiosnę przyszłego roku.
Czy wspomnienia z wyprawy do Mongolii także doczekają się wersji drukowanej?
Mamy nadzieję, że tak. Trudno nam w tej chwili znaleźć punkt wyjścia. Dzienniki z podróży już się nie sprzedają, rynek nasycił się nimi. Głównym tematem publikacji o Indiach będzie wilk i pies w tym kraju. Nie wiem, co obierzemy za motyw przewodni książki o Mongolii. Ta podróż była tak długa i tyle się podczas niej działo, że na razie musimy zastanowić się, jak to wszystko „ugryźć”.
Za czym w Indiach lub Mongolii będziesz tęsknić?
W Himalajach jest kilka wioseczek ukrytych głęboko w górach. Kiedy przez nie przechodziliśmy, przyszło nam do głowy, żeby wrócić tam, gdy będziemy już na emeryturze.
Tęsknię za kuchnią hinduską. Indie są dla mnie rajem, jestem weganką. Mongolia to z kolei kraj mięsa i mąki, więc miałam trudniej (na tyle trudno, że zdecydowałam się w czasie podróży jeść nabiał). W Mongolii będę tęsknić nie za miejscem, a za przestrzenią i pustką. To kraj, w którym można długo wędrować i nikogo nie spotkać.
Za podróż do Indii otrzymaliście Travelera. Zaskoczyła was ta nominacja?
Nagrodę Travelera odebraliśmy już po powrocie z Mongolii. Natomiast sama nominacja zaskoczyła nas bardzo pozytywnie. To duże wyróżnienie. National Geographic Traveler wybiera podróże w jakiś sposób zaskakujące, ciekawe, nowatorskie, więc nominacja naszej była dla nas nobilitująca. Postaraliśmy się, żeby wygrać tę nagrodę. W kategorii Podróż Roku głosowali internauci. Okazało się, że poparło nas 75 proc. osób biorących udział w całym głosowaniu. To był niesamowity wynik.
Warto podkreślić, że nominowana w tej kategorii była… Diuna. To pierwszy pies, który otrzymał Travelera.
Czy macie już z Przemkiem kolejne plany – osobiste, zawodowe, podróżnicze?
Prywatne, tak – zaręczyliśmy się w górach, planujemy ślub. Zawodowe też – chcemy wrócić do Warszawy na początku roku. Obecnie szukamy pracy. Wydajemy książkę. A podróżnicze? Chcemy pojeździć po Polsce, ale po mało znanych miejscach. Nie mogę na razie zdradzić, jakim środkiem transportu będziemy się poruszać. To niespodzianka.
Powodzenia! Dziękuję za rozmowę.
[…] Diunę, Agi i Przemka stali czytelnicy „Niebywałych Suwałk” już znają. Ta trójka w 2014 roku otrzymała wyróżnienie w konkursie Traveler National Geographic w kategorii Podróż Roku. Wataha właśnie powraca – w czerwcu ukazała się książka opisująca ich wyprawę do Indii pt. Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach. […]