Paweł Szczecina od wielu lat mieszka za granicą. Rodzinę i znajomych w Suwałkach odwiedza kilka razy w roku. Jednym z głównych punktów jego obecności w mieście jest Suwałki Blues Festival. I choć sam nie gra bluesa, lecz rocka progresywnego, twierdzi, że wszędzie warto szukać inspiracji. Jego płyta „Then” to trochę one man show. Paweł Szczecina udowadnia nią, że ciekawy materiał można nagrać nawet wtedy, gdy nie ma się zespołu.

Z Pawłem Szczeciną rozmawiał Marcin Tylenda.

Jak długo grasz na gitarze?

Zacząłem w grudniu 1991 roku. Niedługo będzie 30 lat.

Z kim zaczynałeś grać?

Pierwszym zespołem, w którym grałem, był zespół Dyfteryt (nazwy wielu zespołów były wtedy oryginalne i zwracające na siebie uwagę). Kilka razy zmienialiśmy nazwę (Danse Macabre, Lotar, Obojczyk Elvisa Presley’a – choć ostatnie to był raczej projekt na boku). Przygoda zaczęła się w 1992 roku w suwalskim MDK-u. Wraz z bratem i kolegą, z którym wcześniej się uczyłem – Ziemowitem Tucholskim, stanowiliśmy filar zespołu i właściwie ze zmianą nazwy zespołu wiązała się inna obsada. Zazwyczaj wokal. Radek Romanowski, którego spotkaliśmy z bratem, idąc na jedną z pierwszych prób, okazał się pierwszym wokalistą, następnie był Maciej Adamek (również gitarzysta), a z Elizą Machnik – to już był zespół „Lotar”. Graliśmy bardzo eksperymentalne rzeczy i zawsze wychodziły jakieś zawijasy na gryfie.

Pamiętam, że „Biała woda” była ostrym kawałkiem.

(Śmiech) Jeśli można to nazwać kawałkiem. Raczej był to przegląd przypadkowych dźwięków granych w różnych podziałach. Utwór się spodobał może dlatego, że zawsze coś się psuło podczas grania. Słysząc z publiczności ten tytuł, myśleliśmy:  „żeby tylko nie tym razem”, „niech się nic nie popsuje!”.

W jaki sposób sam postanowiłeś tworzyć muzykę?

Grając, nie podłączałem gitary do wzmacniacza, chyba że coś konkretnego postanowiłem nagrać. I tak około 2001-2002 zacząłem korzystać z pierwszych Fruity Loopów i Samplitude. Fajne czasy – składanie perkusji z pojedynczych uderzeń i wielu brzmień z różnych instrumentów do wykorzystania. Dużo było przy tym zabawy.

Ciekawi mnie to granie „na sucho”. Każdy kupuje sprzęt, fuzza, overdrive’a, piece. Ty skupiłeś się na „niewzmacniaczowym” dźwięku. 

Gitarę elektryczną „na sucho” słychać zupełnie inaczej niż na sprzęcie i w ten sposób, myślę, klarował się ten mój dziwny styl, gdzie wszystkiego było pełno. Zawsze musiało to być w pewien sposób zagmatwane. Zanim zacząłem komponować motywy proste, oczywiste, musiało minąć jakieś 7 lat, ale wszystko ma swój cel. Tak musiało być. Musiałem przejść przez bałagany dźwięków, by się tym przejeść i zacząć osadzać wszystko w bardziej konkretny sposób. By moja muzyka brzmiała tak, jak brzmi.

Jednego z efektów do gitary – BOSS używasz do tej pory.

Tak, to prawda. Podobają mi się brzmienia i częściej do niego podłączam gitarę niż do np. kostek. Jak już nagrywam, to tylko na nim. BOSS GT-6 – moja „złota podłoga”.

Mieszkasz i pracujesz teraz w Irlandii. Przez długi czas związany byłeś z Suwałkami, ale urodziłeś się jeszcze gdzie indziej.

Urodziłem się w Kożuchowie, w woj. lubuskim. Bardzo interesujące miasto z wieloma zabytkami i klimatem. Spędziłem tam pierwsze 10 lat, więc byłem jeszcze dzieckiem i nietrudno wysunąć wnioski, że to niesamowite miejsce. Później jedynie raz tam pojechałem i wciąż było magicznie, więc chyba nie tylko dlatego, że wspominam je przez pryzmat młodości. Kiedyś muszę się wybrać w podróż.

Jak oceniasz Suwałki z perspektywy czasu i dystansu?

Z fajnego miejsca przyjeżdżam do wciąż fajnego miejsca. Warto spotkać te kilka osób dwa razy w roku. W zasadzie ludzie się nie zmienili i taki wybór niż np. plaż, gór czy kosmosu, jest tym właściwym. Jest tu wiele stylów muzycznych, charakterystycznych dla Suwalszczyzny. Specyficzna zimowa aura i szczególne pory letnie to coś, co mnie odpowiednio nastraja i sprawia, że każdą możliwość, by tu przyjechać (choć na tydzień), wykorzystam.

Za granicą też próbowałeś stworzyć zespół?

Miałem przyjemność poczuć znów granie na żywo. Był to krótki, choć udany czas. Zespół Magnola założyłem z Przemkiem Markockim. Razem zaczęliśmy grać jeszcze w Suwałkach. Bardzo spodobała mi się jego praca związana z sekcją rytmiczną. Jako że chciałem kiedyś uczyć się grać na perkusji, a motywy składałem chaotycznie (te na gitarze), słuchając Przemka pomysłów, gitary zaczęły pasować do siebie i usłyszałem, że właśnie taki miks ukazuje w moich pomysłach to, czego przez lata szukałem. To było to. Wiedziałem, że nadszedł czas na komponowanie z głową (spokojniej, dokładniej – adekwatnie do pomysłów Przemka). Mieliśmy materiał całkiem solidnie dopracowany, ale wspólne granie nie przetrwało próby czasu.

Z dzisiejszego punktu widzenia, te trzy lata prób w Irlandii nauczyły mnie spokojniejszego grania (chociaż nigdy nie wyzbyłem się skomplikowanych części). Miło ten czas wspominam. Współpracujemy nadal. Nie jest to zespół, próby, koncerty. Przemek – jako świetny człowiek od masteringu, znajomości muzyki od strony technicznej i Pawelus – ciągle składający jakieś herezje na gitarze, to wszystko nadaje kształtu „Kiribati”. To, co złożę i zmiksuję, on przekształci w „pełnowymiarowe konkretne coś”. Mastering 10/10.

Jak dziś wygląda Twoje komponowanie? Wciąż sam, czy może zapraszasz do projektu innych muzyków?

Do potrzeb kompozycji sam próbuję złożyć perkusję i bas. Wychodzi to trochę dziwnie, po omacku, bo nigdy na perkusji ani basie nie grałem. Mimo to, zadowala mnie taki warsztat. Dokładam również inne instrumenty z próbek, jednak coraz częściej myślę o tym, aby ktoś mógł zagrać na żywo do mojej muzyki. Przy tworzeniu najnowszego albumu „Then” do współpracy zaprosiłem Adama Roszkowskiego, który zagrał gościnnie na skrzypcach do utworu „Rima Hadley”. Efekt końcowy urzeka. Planuję właśnie do tego utworu złożyć jakiś klip oraz nagrać go w innej wersji wraz z Przemkiem. Ale póki co, to dalekosiężne plany.

Czyli płyta „Then” to w głównej mierze „one man show” plus część z artystą – gościem?

Dokładnie. Adam zagrał niezastąpioną część na skrzypcach. Utwór rozwinął dzięki temu skrzydła. Od strony technicznej Przemek dopilnował, by kawałki brzmiały jak należy.

Skąd czerpiesz inspirację do twórczości? 

Słucham naprawdę wielu gatunków muzyki. Jednak jest kilka osób, pod których jestem wrażeniem. David Maxim Micić – muzyk z Belgradu. Nie mam słów (śmiech). Nic dodać, nic ująć – taka jest jego muzyka. Tak samo zaskakuje mnie perkusista Gavin Harrison, aczkolwiek na mojej liście są też popularne zespoły. Tool, Dream Theater, Tesseract, Porcupine Tree, Deftones i te mniej popularne, jak: Conjure One, ZETA, Soen.

Jak długo pracowałeś nad ostatnią płytą Kiribati – „Then”?

Pracę nad albumem zacząłem w ubiegłym roku – mówię o nagrywaniu gitar i dokładaniu reszty instrumentów. Komponowanie partii gitarowych rozpocząłem wcześniej. Mógłbym powiedzieć, że rok wcześniej, ale skłamałbym, bo kilka motywów powstało w ubiegłym tysiącleciu (śmiech). Niektóre motywy (również te nienagrane jeszcze) drzemią gdzieś we mnie i czekają na odpowiedni utwór. Często jest tak, że motyw muszę przenieść na inną tonację, bo żaden inny tak wydźwiękiem nie pasuje.  Wtedy przy przenoszeniu okazuje się, że zmieniam go pod inny tunning i wychodzi jeszcze coś innego –  coś czego nie złożyłbym w takiej postaci, zaczynając od pierwotnej tonacji. To lubię najbardziej – stary motyw przemienia się w nowy pomysł.

Przy tworzeniu albumu ważniejszy był dla Ciebie odbiorca, czy może chęć komponowania głównie dla siebie?

W jakimś stopniu myślałem o dotarciu do ludzi, jednak na scenę mnie nie ciągnie. Mam nadzieję, że kiedyś uda się to zagrać na żywo, lecz staram się uczyć muzyki poprzez nagrywanie. To mi daje nowe możliwości, gdy pracuję nad kolejnymi pomysłami. Jestem otwarty na ewentualną współpracę, ale na zasadzie przygotowania wszystkiego w domu i zgrania na dwóch próbach, a potem live. Tylko tyle. Koncerty? Plecy nie te, co kiedyś (śmiech). Chciałbym jednak, by ludzie usłyszeli na żywo to, co znają z nagrania. I kto wie? Przy odrobinie chęci i zaakceptowania „rygoru zgrania” oraz dobrym dialogu, może kiedyś znajdą się ze trzy osoby, które pomogą. Trzeba wierzyć i mieć nadzieję.

Nie jesteś zwolennikiem czterech akordów? Wolisz wykorzystywać matematykę w muzyce?

Akordy mogą być nawet dwa, aby tylko nie szły „ogniskowo”. Pewien banał, owszem, musi tkwić w utworach, ale wzbogacam go zawsze, dodając coś, dzieląc na synkopy, tak, by zaskoczyło słuchacza czy nawet skomplikowało odbiór. Prosty motyw i nagle coś nieoczekiwanego. Zawsze unikałem oczywistości w kompozycjach, pilnując, by za chwilę była jakaś niespodzianka. Przy czym jak wspominałem wcześniej, moje motywy i tak stały się przez lata bardziej czytelne i proste.

Czym jest dla Ciebie komponowanie? Dlaczego właściwie tworzysz muzykę?

Daje mi to radość. Zawsze jestem ciekawy tego, co wyjdzie po dołożeniu kolejnych cegiełek. Podoba mi się, gdy utwór na końcu zupełnie nie przypomina pierwszego zamysłu. Jestem otwarty na wspólne tworzenie muzyki, z drugiej strony cieszy mnie, gdy wychodzi mi coś, co zrobię zupełnie sam.

Komponowanie daje mi satysfakcję, która nigdy nie ustąpiła. Zawsze wolałem złożyć coś swojego, niż nauczyć się jakiejś tabulatury. Zdarza mi się również aranżować kawałki bez grania. Kładąc się spać, czuję utwór nie w sposób linearny, lecz jak np. płótno z malunkiem. Barwy i szczegóły są kolejnymi sekundami, kolejnymi dźwiękami. Śpię i gdy się obudzę, to choć ani razu go nie grałem, wiem, jak brzmi. Wyruszam wtedy w podróż po dźwięki.

Dzięki za rozmowę.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj