Anna Chmielewska od lat działa na rzecz mieszkańców nepalskich wsi, żyjących w trudnych warunkach – bez leków, ciepłej odzieży. Dwa miesiące temu o pomoc zwróciła się do suwalczan, którzy hojnie wsparli jej inicjatywę. Prezentujemy relację z drugiej części wyprawy do kraju, którego dewiza brzmi: „Matka oraz Ojczyzna są ważniejsze nawet od raju”.
Autor: Anna Chmielewska
24 października o 5.30 mieliśmy autobus z Kathmandu do Dare. Tutaj droga się kończyła i dalej czekało nas 3 dni marszu do wsi. Niestety, schody zaczęły się już na dworcu w Kathmandu, kiedy to wysiadłam z taksówki. Podbiegł do mnie Pasang (przewodnik) i nerwowo zaczął tłumaczyć, że kierowca chce za przewiezienie rur i zbiorników trzy razy więcej niż zwykle. Jest bowiem wielkie święto w Nepalu i niewiele autobusów jeździ. Poszliśmy więc do kierowcy i po dłuższej rozmowie udało nam się go przekonać do 30-procentowej zniżki. W zasadzie nie mieliśmy wyboru, bo rury i zbiorniki leżały obok autobusu, a święto trwało kilka dni, więc za przetrzymanie całego naszego ładunku na dworcu musieliśmy płacić.
Po 11 godzinach jazdy po krętych drogach Nepalu, gdzie asfalt mignął mi tylko na początku trasy, dalej rozciągała się kamienista droga, a na końcu zwykły piach, dotarliśmy do celu. Tam czekali już na nas ludzie ze wsi, którzy według umowy stawili się po rury i zbiorniki, by przenieść je do wioski – dalej dojść można jedynie piechotą.
Trzeba było widzieć ich radość i zadowolenie, jak zobaczyli nas i cały załadunek. Ściągnęli to wszystko z dachu i chodzili dookoła, nie mogąc wyjść z zachwytu. Ich radość nie miała końca.
Rano, kilka minut po 6.00, wyruszyliśmy w drogę. Część mężczyzn z rurami i zbiornikami wyszła już wcześniej. Za nami szły dwie dziewczyny w wieku 14 i 16 lat. Każda z nich dźwigała zwój rur ważący ponad 70 kg. Nie wierzyłam własnym oczom, jak to zobaczyłam i strasznie mnie to zbulwersowało. Pasang wytłumaczył mi, że one są przyzwyczajone do tego. Wioska jest niewielka, większość mieszkańców to starcy i dzieci, więc kto miał przyjść? Muszę przyznać, że czułam się strasznie skrępowana, niosąc na plecach niewielki plecaczek.
Około godziny 12.00 zaczęliśmy rozglądać się za jakimś jedzeniem. Wyruszyliśmy bowiem bez śniadania. Okazało się to jednak niezbyt łatwe. Z powodu święta większość chałup była zamknięta na kłódkę, a ludzie powyjeżdżali do rodzin. Po 14.00 doszliśmy do malutkiego lokalnego hoteliku, czyli takiej większej chatki. W środku zastaliśmy dziewczynę, która poczęstowała nas zupą. Tylko tyle miała i to musiało nam starczyć do kolacji.
Po 17.00 doszliśmy do domu, w którym mieliśmy przenocować. Zmęczenie dawało nam się ostro we znaki, poza tym, robiło się już zimno. Tam w ciągu dnia słońce jest zbawienne, bo mocno grzeje i daje ciepło. Nocą były delikatne przymrozki. Wahania temperatur wynosiły około 10 st. Celsjusza.
Kolejnego dnia o 6.00 rano byliśmy już na szlaku. Nie lubię tych porannych wyjść, bo jest jeszcze strasznie zimno. Około 8.00 słoneczko zaczęło przyjemnie przygrzewać. Ten dzień był trochę bardziej męczący niż poprzedni, bo większa część trasy wiodła niestety pod górę. Po 16.00 dotarliśmy w końcu do wsi, a tam czekała na nas niespodzianka – wspaniałe przywitanie. Zmęczenie umknęło nie wiadomo jak i kiedy, gdy zobaczyliśmy malutką bramę zrobioną z zieleni i kwiatów, postawioną na ścieżynce biegnącej w górę – do wsi.
Ludzie zaczęli się schodzić do domu, w którym mieszkaliśmy. Malutkie poddasze, gdzie znajdowała się kuchnia z paleniskiem, z trudem mieściło taką liczbę osób. Tak spędziliśmy czas do wieczora. Kto znał język to gadał, kto nie – napawał się wspaniałą atmosferą domowego ogniska
Nepalczycy często spędzają wspólnie wieczory, zwłaszcza w okresach zimowych. Skupiają się wtedy w jednej chacie przy palenisku, popijają herbatę, którą spożywają litrami i bez której nie wyobrażają sobie życia, jedzą kolację i rozmawiają. Uwielbiam te wieczorki, tę wspaniałą atmosferę. No, może poza dymem, od którego oczy pieką i czasami aż ciężko się oddycha. Oni umieją wciąż przebywać ze sobą, rozmawiać, śmiać się, żartować. Ocalało tutaj coś, co u nas powolutku zanika.
***
W nocy obudził mnie potworny pisk i hałas. Zerwałam się i zaczęłam nasłuchiwać. Okazało się, że to myszy, a raczej całe ich stada biegające na górze i chyba za ścianą. Chałupa była z kamienia, ale pokoik, w którym spaliśmy, jedyny zresztą, był obity od wewnątrz deskami. Między deskami a ścianą łaziły całe zastępy myszy. Troszkę trwało, zanim człowiek przetłumaczył sobie, że mysz nie tygrys, krzywdy nie zrobi.
Rano, o 6.00, już byliśmy na nogach, to znaczy większość z nas, bo Pimba, siostra Pasanga wstawała codziennie o 4.30, szła na poddasze – do kuchni i zamiatała całe pomieszczenie, po czym zamiatała cały dół. W pokoiku był ołtarzyk, gdzie zapalała kadzidła każdego ranka i zmieniała wodę w małych pojemniczkach tam stojących. Potem rozpalała ogień i robiła herbatę. Następnie, wyciągała drewnianą tarę i przygotowywała jedzenie dla krów (tarte kartofle gotowane z innymi dodatkami). Po skończeniu prac porannych zajmowała się nauką.
Wieś, w której byłam, podobne jak inne wokół, zamieszkiwane są przez ludzi Sherpa. To ludność, która setki lat temu przywędrowała na tereny obecnego Nepalu z Tybetu i tutaj się osiedliła. Są to buddyści, których tradycja i kultura jest niemalże identyczna jak ta panująca w Tybecie. Osobiście kocham ludzi Sherpa, zwiedziłam znaczną część Nepalu i widziałam różne nacje żyjące w tym kraju, ale żadna nie jest tak otwarta, szczera, przyjacielska, gościnna i ufna jak oni. Jeden Nepalczyk – hindus, dobrze mi ostatnio powiedział, że to jest dobra stara szkoła, gdzie wciąż uczą, że szacunek do siebie samego i do innych jest rzeczą najważniejszą. Dodam tylko, że mówię tutaj o ludziach Sherpa, mieszkających w górskich wioskach, bo niestety „wspaniała cywilizacja”, rozwijająca się głównie w miastach, często zabija te wartości w ludziach tam mieszkających.
Po porannej herbacie udaliśmy się do strumienia, skąd było prowadzone ujęcie wody. W tym miejscu rozpoczęto kopanie rowu, w który potem wpuszczona została rura. Poszli z nami zarówno mężczyźni, kobiety, jak i dzieci. Pomagał nam chłopak z Kathmandu – hydraulik. Ludziom kopanie szło bardzo szybko, byłam zaskoczona tempem prac.
***
Każdego dnia po 13.00 dzieci przynosiły ze wsi lunch – worek gotowanych ziemniaków w mundurkach i dzbany herbaty. Obowiązywała zasada wymiany – codziennie mieszkańcy innej chałupy przygotowywali taką „przekąskę”. Nikt mi nie uwierzy, ale smakowało to cudownie.
Do tej wsi również przywiozłam odzież. Widząc, w jak podartych ubraniach chodzą dzieci, nie mogłam nie obdarować ich ciepłą odzieżą. To była niebywała przyjemność.
Tego samego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, 1/3 zaplanowanej odległości została przekopana. Chcę jeszcze dodać, że ujęcie wody było oddalone o prawie 3 km od wioski.
Piątego dnia woda już była na wzgórzu. Zakopane zostały dwa zbiorniki na wodę (1000 litrów i 500 litrów), a od każdego z nich poprowadzono po jednej rurce. Jedna obsługiwała 10 chat, druga 6. Każdy dostał „własną rurkę” doprowadzającą wodę pod dom. Do tej pory ludzie musieli iść pół godziny w jedną stronę, żeby nabrać wody.
Trzeba wiedzieć, że ludzie w Nepalu, przynajmniej na wsiach, nie są za bardzo wylewni. Gdy przyjechaliśmy z Pasangiem do wsi, gdzie mieszka jego matka, powitanie ograniczyło się do „Namaste!”, czyli „Dzień dobry!”. Zdziwiło mnie to na początku, bo gdzie „misiek” i radość, zwłaszcza, że widzą się naprawdę rzadko. Tak sobie myślę czasami, że to może te surowe warunki wykształciły w nich tak oschłe odruchy.
***
W wiosce, w której zakładałam wodę, spotkałam 2-letniego chłopczyka. Zauważyłam, ze zamyka oczy, kiedy jest na słońcu. Pasang wytłumaczył mi, że jeśli leczenie zacznie się nie później niż 6 miesięcy od wystąpienia pierwszych objawów, jest całkowita pewność, że człowiek będzie widział. W innym razie straci wzrok. Mój przewodnik mówił o tym ze spokojem, bez emocji, z obojętnością. Gdy spytałam, dlaczego rodzice nie pójdą z nim do lekarza, Pasang spojrzał na mnie z politowaniem i odrzekł: ”Przecież to kosztuje”. Miał rację, rodzina mieszkała w jednoizbowej chatce, zbitej z desek z prześwitami większymi niż moja dłoń. Zrozumiałam, że tutaj nikt nie odda ostatniego grosza przeznaczonego na żywność w okresie zimowym na leczenie jednego dziecka, zwłaszcza, że w chałupce jest następna piątka. Zostawiłam im pieniądze na leczenie. Mieli wyruszyć do szpitala, gdy tylko znajdą opiekę dla pozostałych dzieci.
Nawet nie wiem, czy to jest taka tradycja, kultura, czy może norma i prawa, jakie rządzą tą społecznością. Często spotykam się z rzeczami, które trudno jest mi zrozumieć i trudno mi się z nimi pogodzić. Ogarnia mnie wielki żal i poczucie niesprawiedliwości tego świata i jednocześnie mam poczucie bezsilności. Zmiana mentalności ludzi wymaga czasu.
Dwa dni przed wyruszeniem w drogę powrotną zachorowałam. Antybiotyk i maść nie zadziałały. Droga powrotna była ciężka, buty ocierały, bąble na stopach pękały. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałam do lekarza, którego diagnoza brzmiała – złe warunki sanitarne, znaczy zwykły brud.
Dziękuję gorąco i z całego serca wszystkim suwalczanom, którzy przekazali środki na pomoc mieszkańcom Nepalu. Wielkie ukłony kierują również w stronę: Pauliny Młynarskiej, Olgi Bończyk, Anny Dereszowskiej, Doroty Wellman, Majki Jeżowskiej, Joli Fraszyńskiej, Krystyny Jandy, Agaty Kuleszy, Tomasza Zubilewicza, Piotra Gąsowskiego, Jacka Zielińskiego, Pawła Wawrzeckiego. Bez ich pomocy aukcje by się nie odbyły.
Zrobiliśmy naprawdę wiele wspaniałych rzeczy, dużo więcej niż się spodziewałam i więcej niż ci ludzie oczekiwali. Śmiało mogę powiedzieć, że nawet stokroć więcej niż zrobił tamtejszy rząd w ostatnim dziesięcioleciu. Nie wspomnę już o radości, jaką im sprawiliśmy
Specjalne podziękowania składam z całego serca Hani Śleszyńskiej – za pomoc i serce włożone w organizację całego przedsięwzięcia.
Fot. Anna Chmielewska