Reklama

Nie ma dla nas miejsca. Wywiad z Markiem Gałązką

Data:

- Reklama -
Na zdj. Marek Gałązka (fot. Wojciech Otłowski).
Na zdj. Marek Gałązka (fot. Wojciech Otłowski).

Marek Gałązka przybliża Krystynie Kozioł temat polskich bardów, nieznanej piosenki Edwarda Stachury, napisanej dla tajemniczej kobiety, opowiada o bogatej wyobraźni cenzorów stanu wojennego i niezawodnej metodzie ich unieszkodliwienia.

To wszystko na kilka dni przed Muzycznym Azylem, na który Marek Gałązka zaprosił kilkunastu znakomitych kolegów – bardów, wśród których znajdą się między innymi: Andrzej Garczarek, Jan Kondrak, Jerzy Filar, Mirosław Czyżykiewicz, Jerzy Stachura Junior i wielu innych. Więcej na temat wydarzenia w naszym kalendarzu.

Krystyna Kozioł: „Bard – celtycki poeta i pieśniarz, spotykany od XI do XVII wieku na dworach Irlandii i Szkocji, Walii i Bretanii. Bardowie wykonywali najczęściej ballady o bojach i bohaterach, które opiewały tragiczne wydarzenia, nawiązując do francuskich trubadurów i truwerów.

W krajach bałtyckich wykonywali najczęściej utwory miłosne i legendy”.

Tyle tytułem zdefiniowania pojęcia. Swoją wiedzę czerpię z książki pod redakcją Jadwigi Sawickiej i Ewy Paczowskiej pt. „Bardowie”, którą ściągnęłam z sieci. Jak widzisz, jestem doskonale przygotowana do tej rozmowy.

Marek Gałązka: No, wiedza teoretyczna to jedynie pewien konieczny background. Zobaczymy, jak ci pójdzie z zadawaniem pytań…

Dobrze, to ja się w takim razie asekuracyjnie wstrzymam się z pytaniem pierwszym i pozwolę ci na swobodne skojarzenia z pojęciem kluczowym dla naszej rozmowy.

Muszę przyznać, że ze słowem bard spotkałem się bardzo późno, słuchając radia Luxemburg i podobnych rozgłośni. Pierwsze słowa o analogicznym znaczeniu, jakie usłyszałem to: trubadurzy, truwerzy, skaldowie…

…minstrele i rybałci…

Tak, a bard na samym końcu, w latach 60., kiedy zacząłem słuchać Jacquesa Brela i George’a Brassensa, Borisa Viana. Czyli to pojęcie dotarło do mnie przez Francję. Sam nie czułem się bardem od samego początku, chociaż zostałem tak nazwany w latach 80. przez jednego z moich kolegów, plastyka Jarka Jasińskiego. Konkretnie – Jarek użył wtedy sformułowania: „bard Północy” i praktycznie od razu się to przyjęło, zafunkcjonowało na plakatach i w świadomości ludzi. Na pewno słowo bard jest najlepsze na określenie kogoś, kto śpiewa własne teksty. Krótkie, treściwe, ma w sobie dużo mocy i ciepła. W przeciwieństwie do angielskiego singer-songwriter, co jest bardzo niezręczną nazwą i trudną do wypowiedzenia.

Dalsza część definicji barda rzeczywiście określa go jako „wybitnego artystę, wykonującego własne, literacko i muzycznie dopracowane utwory z towarzyszeniem instrumentu – zwykle gitary”.

Ja mam takie swoje prywatne, intuicyjne rozróżnienie – dla mnie wszyscy ci dawni średniowieczni trubadurzy, minstrele, truwerzy swoją zasadniczą uwagę skupiali na stroju, kostiumie, na tym, żeby odpowiednio wyglądać: szabla, jakiś kapelusz, tuniki, nogawice… Kiedy na scenę wychodzi bard lat 60. zeszłego wieku – a dla mnie pierwszym polskim bardem, jakiego usłyszałem i zobaczyłem był Tadeusz Woźniak – jest ubrany normalnie, prywatnie, spodnie, sweter… w tamtych czasach chodziło się i grało się w swetrach.

Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z muzyką Tadeusza, jak wyszedł i zaśpiewał tekst Bogdana Chorążuka pt. „Z dobrych przeczuć” – „A co nas czeka jutro…” (śpiewa).

A widzisz. Ale to według definicji oznacza, że Woźniak nie był bardem, bo śpiewał nie swoje teksty…

No tak. Tadek Woźniak nigdy nie napisał własnego tekstu, ja przynajmniej nic o takim tekście nie wiem. Niemniej, przyjąłem zasadę, że jestem w stanie określić bardem człowieka, który teksty obce potrafi tak interpretować, tak je przemielić przez siebie, przez swoją wrażliwość , mental i twórczość muzyczną – że w jakimś sensie jest to, po prostu, jego tekst.

Tak się u mnie stało ze Stachurą. Gdybym na niego nie trafił, to – powiem szczerze – nie śpiewałbym. Może u cioci na imieninach, bo wszyscy mówili, że mam niezły głos. Ale na pewno nie na scenie. To Stachura wyzwolił we mnie pasję do śpiewania słów, które mogłyby być moimi słowami.

Pierwsze piosenki, jakie w ogóle zacząłeś wykonywać, to były piosenki Stachury?

Nie, ja jestem z pokolenia bigbeatowego, więc piosenki, jakie śpiewałem w wieku 8-9 lat, to były piosenki Niemena, Niebiesko-Czarnych, Breakoutów. Albo fonetyczne przeróbki The Beatles.

A pierwsza pieśń bardowska, jaką zaśpiewałeś…?

Pierwszą, jaka mogła do tego miana aspirować, była piosenka mojego ówczesnego (w późnych latach sześćdziesiątych) idola, właśnie Tadeusza Woźniaka. Także z tekstem Chorążuka. Przepiękna, pacyfistyczna pieśń – „A bodaj to”. I jeszcze jedna, napisana na podstawie słowackiej przyśpiewki, „Hej, Hanno”.

A w 1971 roku Jacek Andrucki, reżyser teatralny z Grudziądza zagrał nam Stachurę z płyty Tadeusza Woźniaka – „Balladę dla Potęgowej”. Pamiętam jak dziś, pierwszy utwór ze strony B na winylu. Jak to usłyszałem, pomyślałem: Boże, co za smęty! Jakiś taki kujawiak rozwlekły! Ale potem posłuchałem tego drugi raz, trzeci, czwarty… nauczyłem się akordów, zacząłem śpiewać po swojemu, a później, dzięki przyjaciołom i znajomym, dalej trafiałem na Stachurę. Z jednym z nich pokłóciłem się o prozę Hemingway’a, której byłem admiratorem. Hemingway był dla mnie uosobieniem męskości w tamtym czasie. A kolega mówi do mnie: jak chcesz być taki męski, poczytaj sobie prozę Steda. I tak trafiłem na „Siekierezadę” i „Całą jaskrawość”. No i na pierwsze piosenki Stachury, z wydawnictwa „Się”, do których zacząłem pisać muzykę. Szczególnie ważna była dla mnie taka mniej znana teraz piosenka pt. „Smutno”, pisana w rodzaju żeńskim. Do dzisiaj nie wiadomo, dla kogo Stachura napisał ten tekst… Może zresztą napisał go dla siebie, on miewał różne stany, także ocierające się o schizofrenię.

A znałeś wtedy piosenki Stachury w jego wykonaniu? On też był bardem – w końcu pisał i śpiewał swoje…

Nie, w tym czasie na oryginalne wykony jego piosenek nie trafiłem. A może trafiłem, ale nie zwróciłem na nie uwagi.

Marku, w Polsce słowo bard pojawiło się silnie w latach 80., kiedy Kaczmarski, Łapiński, Gintrowski pojechali w trasę z płytą „Mury”.

No tak, Kaczmarski nazywany był bardem Solidarności…

Właśnie. Chociaż w przypadku samej piosenki „Mury” sprawa jest o tyle interesująca i zabawna, że Kaczmarski prywatnie ubolewał podobno, że stała się ona hymnem rewolucji, taką polską Marsylianką. Napisał ją na podstawie pięknej, kameralnej pieśni katalońskiego artysty Lluísa Llacha i wszystko wskazuje na to, że chodziło w niej o walkę bardziej wewnętrzną niż zewnętrzną…

Niemniej jednak pojęcie barda wykrystalizowało się w polskiej kulturze właśnie w tych latach i to właśnie dzięki tej pieśni. Później tematy rewolucyjne w piosence podjęli inni – Jacek Kleyff, Jan Kelus…

…bracia Stefańscy, czyli Grupa bez Jacka. Ci dopiero byli sztandarem pokolenia, przeżyli swoją traumę, kiedy jeden z braci, właśnie Jacek z nazwy zespołu, został zamordowany w stanie wojennym gdzieś w bramie w Gdańsku. Pobity przez „nieznanych sprawców”, został wciągnięty na helsińską listę ofiar stanu wojennego.

A powiedz mi, czy pomiędzy bardami, którzy walczyli, często zresztą wbrew sobie – tak jak Kaczmarski z „Murami” – a tymi niewalczącymi piosenką, bliższymi tradycji bałtyckiej, jak chce definicja – był jakiś rodzaj opozycji, rywalizacji..? Poczucia lepszości czy kompleksów?

Nie, absolutnie. Nie istniał żaden podział na bardów walczących, politycznych i niepolitycznych, podobnie jak nie było takiego podziału wśród publiczności. Ówcześni zwolennicy piosenki autorskiej najbardziej cenili sobie jakość poezji i jej przekazu, dlatego tych samych ludzi spotykało się zarówno na koncertach Kaczmarskiego, jak i Czyżykiewicza. Ja na przykład nie śpiewałem pieśni opozycyjnych, choć niektóre piosenki z naszego repertuaru tak były przez publiczność i cenzurę odbierane. Mam tu na myśli anegdotę, kiedy na koncercie podeszła do mnie jedna z dobrze ustawionych politycznie w latach 80. pań i poradziła, żebym nie naigrawał się z cenzury. Kiedy zdumiony zapytałem, co konkretnie ma na myśli, spojrzała na mnie przenikliwie i wycedziła: „A cóż to za Piosenka dla Rafała Urbana…?”.

Mieliśmy też trochę kłopotów, kiedy ludzie na stojąco śpiewali z nami na koncertach „Nie rozdziobią nas kruki i wrony”, traktując tę piosenkę Steda jako rodzaj politycznego manifestu. Oczywiście, kompletnie niezależnie od intencji poety, „wrona” kojarzyła się w latach 80. jednoznacznie – z Wojskową Radą Ocalenia Narodowego, odpowiedzialną za stan wojenny w Polsce.

Jak radziliście sobie z absurdami cenzury?

Wszystko dało się obejść. Esbeków upijało się na początku koncertu tanią whisky, przywożoną przez naszych kolegów studentów Afroamerykanów, którzy kochali polską rewolucję. I potem można już było śpiewać co się chciało, z obowiązkowym: „wielkie ci dzięki, Edwardzie Stachuro, za twoje piosenki, wielkie ci dzięki, Lechu Wałęso…” na koniec.

Jedno jest pewne: nikt z nas się wtedy nie splamił. Nie leźliśmy do mediów w stanie i po stanie wojennym – wyjątkiem była radiowa Trójka, bo tam był oddech i inteligentne oko do publiczności.

Czy bardowie zaproszeni przez ciebie do Muzycznego Azylu spełniają kryteria definicji barda? Wszyscy są wybitni i wszyscy – oprócz nie swoich – śpiewają przede wszystkim własne teksty do własnej muzyki?

Zdecydowanie tak.

Muzyczny_Azyl_2014_plakat_A3-724x1024Jakie było kryterium doboru gości na Azyl?

Prawie wszyscy, którzy wezmą udział w Muzycznym Azylu, są mniej więcej sześćdziesięciolatkami – jak ja. Dlatego podtytuł wydarzenia to „benefis bardów”.

Jak diagnozujesz rolę barda we współczesnym świecie i współczesnej muzyce?

W Polsce w tej chwili nie ma miejsca dla bardów. Nie ma miejsca dla mądrych tekstów, nie ma miejsca dla dobrej muzyki, dla szczerej, głębokiej, autentycznej interpretacji. Nie ma na polskich scenach miejsca dla indywidualisty, który w pojedynkę ogarnia każdy aspekt twórczości. Dlatego niespożycie, z całej siły, od wielu lat, gdziekolwiek jestem – prezentuję twórczość bardów.

A dlaczego w całym tym zaproszonym przez ciebie gronie jest tylko jedna kobieta? Nie ma więcej zacnych „bardotek” w tym kraju, używając określenia z twojej nowej piosenki?

No jasne, że nie ma. Przecież Bardotka jest tylko jedna. (śmiech)

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij:

Reklama

Najczęściej czytane

Przeczytaj więcej
Powiązane

Terytorialsi, leśnicy i strażacy szkolili się wspólnie na Suwalszczyźnie

Gdy służby łączą siły, powstają wartościowe projekty. Na podstawie...

Trwa montaż tężni solankowej na suwalskich bulwarach

Ta inwestycja, wybrana w głosowaniu na Suwalski Budżet Obywatelski...

Inwestycje w zdrowie: Blisko 5 mln zł na poprawę warunków medycznych

Te fundusze mają być wykorzystane na modernizację pomieszczeń, zakup...