#pandarade – rozpoczynamy nowy cykl na portalu „Niebywałe Suwałki” – felietonów, myśli luźnych, komentarzy dotyczących rozmaitych tematów, kwestii aktualnych, wymagających uwagi. Autor tekstów pozostanie anonimowy, ale na pytania i uwagi chętnie odpowie za naszym pośrednictwem: redakcja@niebywalesuwalki.pl
Zaproszenie do refleksji
W jednym z dramatów Wyspiańskiego padają słowa: „Teatr – świątynia sztuki”. Podczas spotkania z Filipem Springerem tak właśnie się czułem — jakbym był w świątyni sztuki. To po trosze zasługa scenerii. Sala kameralna Suwalskiego Ośrodka Kultury to bardzo teatralna przestrzeń. Ale teatr to przede wszystkim aktorzy. Także tutaj odegrali kluczową rolę.
Z jednej strony Wojciech Pająk (suwalski aktywista, społecznik, radny), który nie ograniczył się do zadawania pytań (choć mógł), ale wzbogacał spotkanie o wartościowe komentarze o Suwałkach. Z drugiej zaś główny bohater „spektaklu”, Filip Springer, snujący opowieść o „Mieście Archipelag”.
Ktoś kiedyś powiedział, że najcenniejsze są te myśli, które budzą kolejne. Jeśli przyjmiemy to kryterium, trzeba powiedzieć, że Filip Springer to autor wielu naprawdę zaraźliwych myśli. Słowo „filozofia” nie jest zbyt popularne w tych czasach, więc może posłużę się innym — „refleksja”.
Niemal wszystko, o czym mówił Filip Springer miało taki właśnie charakter — refleksyjny, a jednocześnie prorefleksyjny. Pytania, wątpliwości, spoglądanie na drugą stronę medalu, umiejętność dostrzegania źródła problemów, a nie samych konsekwencji — być może się mylę, ale taka postawa nie jest typowa dla naszych czasów. A szkoda, bo idee nie tylko mają konsekwencje — idee są też zawsze punktem wyjścia. Także te przyjmowane mimochodem, bezrefleksyjnie (jak dziwnie by to nie zabrzmiało).
Treść „spektaklu” była po prostu niesamowita. Ale równie niesamowita była forma. Filip Springer jest bardzo kontaktowym człowiekiem. Złapał naprawdę dobry kontakt z „widownią” (świetne poczucie humoru na pewno w tym pomagało). Nie czuło się bariery — czuło się otwartość i gotowość do podjęcia dialogu.
„Iwona, księżniczka Burgunda”
Przed laty byłem na inscenizacji „Iwony, księżniczki Burgunda” Gombrowicza. Spektakl oglądała też grupa młodych ludzi — prawdopodobnie uczniowie szkoły średniej. Zapadły mi w pamięć ich żywiołowe reakcje; wybuchali śmiechem dość często. I słusznie, bo zabawnych sytuacji scenicznych nie brakowało.
Problem w tym, że „Iwona”… jako całość komedią nie jest. Gombrowicz w dramacie, podobnie jak w prozie, zmaga się z problemem formy. W finałowej scenie sztuki dzieje się coś, co może się wydawać zabawne, jeśli ktoś zatrzyma się tylko na „warstwie powierzchniowej”; ale jeśli zajrzymy choć trochę głębiej, okaże się, że mamy do czynienia z czymś bardzo smutnym, a nawet przerażającym. Wryło mi się głęboko w pamięć to, jak w finałowej scenie spektaklu ci młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem.
Podczas spotkania w SOK Springer mówił o wielu sytuacjach budzących śmiech. Bo trudno się nie zaśmiać na przykład z tego, że panie ze Słupska rodzą w Ustce, bo w lokalnym szpitalu nie ma porodówki. Absurd, nieprawdaż? Ale jeśli głębiej się nad tym zastanowić, człowieka ogarnia smutek. Filip Springer wymienił całe mnóstwo pozytywów odnośnie miast Archipelagu (Wojciech Pająk dopowiadał wiele dobrego na temat samych Suwałk), ale szerokie spojrzenie na sytuację nie napawa optymizmem.
Bo co z tego, że jest wielki potencjał (samych miast, często także ich otoczenia oraz mieszkańców), skoro brakuje długofalowego planowania, umiejętności przyjęcia szerokiej perspektywy? Można, oczywiście, zbagatelizować na przykład słowa młodych ludzi, że „nic się tu nie dzieje”. Ale nawet jeśli problemem jest sposób patrzenia, to konsekwencje tego patrzenia są jak najbardziej realne. A może jednak warto by zapytać młodych, dlaczego tak uważają?
Springer, zapytany o kwestię budowania marki przez miasta Archipelagu, powiedział, że w tych miastach nie ma spójnej wizji. Często powstaje jakieś hasło „reklamujące” miasto — ale na tym koniec. A szkoda, bo miasta Archipelagu mają do opowiedzenia mnóstwo naprawdę ciekawych historii — historii, które mogłyby zająć miejsce „łatki” polskiego bieguna zimna w przypadku Suwałk czy miasta biedaszybów w przypadku Wałbrzycha.
„Miasto Archipelag” — dla kogo jest ta książka?
Takie pytanie padło pod koniec spotkania. Odpowiedź Springera, choć to zahacza o granicę niemożliwości, była jeszcze mocniejsza, jeszcze głębsza, jeszcze bardziej skłaniająca do refleksji niż to, co zostało powiedziane wcześniej. Autor „Miasta Archipelag”, w typowy dla siebie sposób, rozłożył problem na czynniki pierwsze. Najpierw odpowiedział na pytanie „po co?”. Odpowiedź jest prosta: żeby w przestrzeni publicznej znowu mówiono o takich miastach, jak Suwałki; żeby dyskusja sięgała dużo dalej niż wspomniany polski biegun zimna.
A odbiorcy książki? Springer niemal wyłożył tu swoją filozofię dotyczącą relacji twórca—czytelnik. Bardzo mi to zaimponowało — niechęć do myślenia grupą docelową, bo wtedy marketing wkrada się do twórczości.
„Odbiorcami mojej książki są ludzie, którzy mają podobne pytania, jak ja; i którzy widzą możliwość odpowiedzi na te pytania w reportażu i w przeprowadzeniu procedury reporterskiej. Nie każdy ma tyle czasu, możliwości i pieniędzy, żeby to robić jako reporter, ale może to robić jako czytelnik reportażu, bo ja za niego przechodzę tę procedurę. Ale jedyna odpowiedź prawdziwa na to pytanie jest taka, że to są ludzie tacy, którzy mają podobne wątpliwości i też — umówmy się — podobną wrażliwość. Bo jak państwo zobaczycie zdjęcia albo przeczytacie teksty, to one bazują na pewnej wrażliwości, która nie jest lepsza ani gorsza, tylko jest specyficzna; i każdy kto bierze tę książkę do ręki, to się trochę godzi na patrzenie na tę rzeczywistość moimi oczami. To nie znaczy, że to jest jedyna prawda o tych miastach” — powiedział Filip Springer.
Myślę, że na zakończenie warto by poszukać odpowiedzi na jeszcze jedno pytanie: Kto POWINIEN przeczytać tę książkę?
Jestem przekonany, że „Miasto Archipelag” powinno być lekturą obowiązkową dla wszystkich władz lokalnych w Polsce — nie tylko władz miast Archipelagu. Filip Springer dostarczył nam naprawdę wartościowej wiedzy, której nie dadzą żadne statystyki czy twarde dane. Możemy zapoznać się z tą unikatową treścią, przeanalizować ją, a wreszcie wyciągnąć wnioski. Z całą pewnością warto korzystać z cudzych doświadczeń, by wiedzieć, jakich błędów unikać, a jakie dobre wzorce warto wprowadzić w życie. To był „spektakl” z morałem. Miejmy nadzieję, że ta lekcja naprawdę czegoś nas nauczy.